- Pośpieszysz się w końcu? –
burknęła Riza, odwracając się w stronę Roya. Na jego czole pojawiły się
kropelki potu, a policzki nabrały niezdrowego, różowego koloru. – Gdybym
wiedziała, że będziesz się tak guzdrał sama poszłabym do miasta – marudziła
dalej, nic nie robiąc sobie z ciężko sapiącego chłopaka.
- Ciekawe jak samiuteńka poniosłabyś
to coś – wyjęczał, patrząc z wyrzutem na pełny kosz. Jego ręce paliły żywym
ogniem, a klatka piersiowa z każdym oddechem sprawiała wrażenie, jakby zaraz
miała się rozerwać.
Stali pośrodku łąki, na której
kwitły pierwsze kwietniowe kwiaty. Trawa sięgała mu do pasa i miło łaskotała
jego obolałe dłonie. Gdzieś nad nimi fruwały jaskółki. Byłoby całkiem
przyjemnie, wręcz sielankowo, gdyby nie to przeklęte coś, które musiał dźwigać,
aż do miasta!
Dziewczyna posłała mu badawcze
spojrzenie. Po chwili podeszła do niego, bezceremonialnie wzięła od niego kosz
i ruszyła dalej.
- Hej, czekaj. Chyba nie
zamierzasz sama tego nosić? – Zrównał z nią kroku. Nie lubił, gdy była taka.
Problem polegał na tym, że Hawkeye właśnie taka była.
- Nie mam zamiaru słuchać twoich
jęków i utyskiwań – mruknęła. Chłopak przewrócił oczyma i spróbował wziąć od
niej kosz. Riza szarpnęła gwałtownie, a on w tej samej chwili wyłożył się jak
długi na polnej ścieżce. Plując ziemią, spojrzał na jej twarz, na której
malowało się zniecierpliwienie. – Długo jeszcze?
- Dlaczego ci tak śpieszno? –
zapytał i począł otrzepywać swoją białą koszulę z pyłu. – I po co ci to
wszystko?
- Głupie, głupie pytania… -
szepnęła, bardziej do siebie Riza i kontynuowała marsz. – Musimy z czegoś żyć,
prawda? – zauważyła sucho. Mustang znów przyśpieszył, by znaleźć się tuż obok
niej. – Samą alchemią się nie najemy.
- Więc chcesz to wszystko
sprzedać? – upewnił się, ale widząc wzrok dziewczyny, spuścił głowę. – Tak,
wiem. Zasada numer jeden – powiedział z rezygnacją i zaczął kopać kamyk przed
sobą.
Zapadło między nimi dziwne
milczenie. Chłopak szukał gorączkowo jakiegoś tematu, czegokolwiek, co mogłoby zmienić
tor ich myśli i pomogło znów porozmawiać. Choćby poprzez przytyki dziewczyny.
Ale im bardziej się skupiał, im
silniej kopał w kamyk przed sobą, tym jego myśli krążyły wokół tematów takich
jak sytuacja materialna Mistrza, o której, jako dżentelmen nie mógł wspomnieć, o
ich rozmowie, a raczej monologu z jego strony na temat Kamienia, lub o jego
postępach w nauce, chyba najbardziej znienawidzonym przez niego temacie ze
wszystkich innych.
- Wiesz, że nie musisz tego robić
– powiedział cicho, gdy na horyzoncie pojawiła się brama wjazdowa do miasta. –
Mogę napisać do ciotki, by wam pomogła, ona…
- Nie mam zamiaru prosić nikogo o
pomoc, a już zwłaszcza z Centrali – powiedziała twardo i przyśpieszyła korku.
Tak, że ledwie za nią nadążał. – To, co powiedziałeś uderzyło w honor mojej
rodziny. To tylko i wyłącznie mój problem, a on nigdy nie będzie cię dotyczył –
dodała po chwili, a chłopaka uderzył jej chłodny, rzeczowy ton. Postanowił, że
jeszcze dziś, najpóźniej jutro napisze do swej ciotki.
*
* *
Stała przed wszystkimi tymi
rzeczami, które pieczołowicie ustawiła na długim stole i nie mogła uwierzyć, że
znalazła ich tak mało. Dręczyło ją poczucie winy, którego nie mogła się pozbyć.
Wiedziała, że jeżeli jej ojciec nie dojdzie szybko do siebie, będzie to
oznaczało koniec.
By odegnać od siebie te wszystkie
myśli, spojrzała na Roya, który siedział odchylony na krześle i przyglądał się
niebu. Pokręciła głową. Nie rozumiała, jak można było być takim lekkoduchem.
Nie rozumiała, jak będąc w takiej sytuacji materialnej można było nie myśleć o
swej przyszłości, tylko mgliście marzyć o czymś, co nie dawało szczęścia. Nie
rozumiała, dlaczego będąc tak blisko urzeczywistnienia swoich pragnień, jakże
dla niej błahych i niepotrzebnych, on nagle przystopował i robił dokładnie coś
innego, coś, co go od nich oddalało. W ogóle go nie rozumiała. I w tym tkwił
problem.
- No, co? – zapytał chłopak,
nagle łapiąc ją wzrokiem.
Speszona odwróciła się i założyła
niesforny kosmyk włosów za ucho. Odchrząknęła cicho.
- Zastanawiam się, czy jesteś na
tyle odpowiedzialny, by zostawić cię z tym wszystkim – odpowiedziała płynnie. Jej
pierwotne zdenerwowanie minęło i teraz wyrzucała sobie, że nie wytrzymała jego
spojrzenia.
- Rób, co uważasz. Cokolwiek bym
teraz powiedział i tak by nie wpłynęło na twoją decyzję, prawda?
- Szybko się uczysz – przyznała i
uśmiechnęła się do niego po raz pierwszy odkąd go poznała. I nie mam tu na myśli
żadnego sarkastycznego, ironizującego, kwaśnego, przesłodzonego uśmiechu. Był
miły, zupełnie nie taki, na jaki był przygotowany chłopak. – Zaraz będę, a ty
postaraj się, by cię nikt nie okradł – poleciła, a po chwili zniknęła skręcając
w dróżkę pomiędzy dwoma żółtymi domami.
Znalazła się w ciasnej, obskurnej
uliczce. Gdyby rozpostarła teraz ręce, mogłaby z łatwością dotknąć odrapanych
murów, od których odchodził tynk. W chodniku, utworzonym z nierównych
betonowych płyt, znajdowały się dziury.
Całe miasteczko powoli tak
wyglądało, zamieniało się w Centralę, którą pamiętała, jako mała dziewczynka,
spędzająca wakacje u swego dziadka.
Skręciła w lewo i stanęła na
wprost grubych drzwi. Otwarła je, a w tej samej chwili do jej nozdrzy doleciał zapach
stęchlizny, starości i leków. Zmarszczyła nos i weszła do środka.
Nie lubiła tu przychodzić. Podłoga
lepiła się od brudu przyniesionego z zewnątrz, białe ściany zapełnione były
dziwnie pachnącymi medykamentami, w tym wielkimi słojami z kawałkami zwierząt
zanurzonych w formalinie.
Podeszła do drewnianej lady i
zadzwoniła dzwonkiem. Po chwili, z zaplecza ukrytego za zasłoną z koralików,
wyłoniła się drobna postać pani Fu.
Dziewczyna stwierdziła, nie po
raz pierwszy w życiu, że wszystko w kobiecie było stare. Począwszy od jej siwych,
przetłuszczonych włosów upiętych w kok, poprzez skórę przypominającą tę od
aligatora, kończąc na wątłej posturze, która sprawiała wrażenie zwiędłej
gałązki. Jej czarne, małe oczka ukryte pod grzywką, świdrowały klientów z
wyrazem niechęci.
- To, co zwykle? – zapytała
skrzekliwym głosem i przygładziła poły swojego kitla.
- Nie. Dziś chcę to. – Riza
podała jej receptę zapisaną drobnym druczkiem. Kobieta sięgnęła po nią
niecierpliwie, a następnie wyciągnęła z kieszeni okulary i założyła je na nos.
- Wiesz, że ten lek jest drogi,
prawda? – upewniła się starucha. – Nie dajemy tutaj leków na raty, kreski, czy
rabaty.
- Chcę zapłacić gotówką –
powiedziała dziewczyna i wyprostowała się. – Trochę mi się śpieszy, więc
prosiłabym panią, by przygotowała mi pani lek - poleciła krótko. Kobieta
posłała jej podejrzliwe spojrzenie, ale nic więcej nie odrzekła. Odwróciła się
tyłem, a następnie bębniąc palcami o szklane fiolki, butelki i papierowe
pudełeczka, poczęła mruczeć pod nosem i rozglądać się za medykamentem.
Po chwili, z triumfalną miną
odwróciła się do swej młodej klientki i rzuciła jej lekarstwo pod nos. Chciała
już się jej pozbyć. Jeszcze tego brakowało, by ktoś zobaczył, że obsługuje to
przeklęte dziecko Hawkeye. I tak interes źle szedł, a co dopiero po takiej
reklamie.
- Wystarczy na jakiś tydzień,
jeżeli będzie dawkowany zgodnie z zaleceniami. – Popukała w tekturowe pudełko.
– Należy się tysiąc cenzów. – Młoda dziewczyna wyciągnęła z kieszeni kwotę i z
hardą miną podała ją pani Fu. Wzięła do ręki medykament i odwróciła się bez
słowa. – Miło się robi z tobą interesy – przyznała kwaśno kobieta, gdy Riza
pociągnęła za drzwi wyjściowe.
Dziewczyna wyszła ze sklepu i oparła
się o brudną ścianę apteki. Spojrzała na małe pudełeczko, w którym znajdował
się sposób na to, by odłożyć na jakiś czas termin śmierci jej ojca. Przygryzła
dolną wargę, następnie schowała lek do najgłębszej kieszeni swoich ogrodniczek
i ruszyła w stronę straganu.
Im bliżej go była, tym słyszała
coraz więcej głosów. Damskich głosów. Zmarszczyła brwi i zatrzymała się w pół
kroku. Podeszła do żółtej ściany jednego z budynków i wyjrzała zza rogu.
Wokół stołu, na którym sprzedawała
swoje rzeczy stało kilkanaście kobiet w różnym wieku. Nachylały się zatroskane
nad Royem i słuchały jego słów jak zaczarowane.
- Widzi pani Reyiuko, gdzie pani
znajdzie książkę do gotowania w takim stanie i to za taką cenę? – Pochylił się
w konspiracyjnym sposób nad czarnowłosą, wysoką kobietą, żoną tutejszego
piekarza. Posłał jej oszałamiający uśmiech, a ona zarumieniła się lekko jak
nastolatka. – To jak? Jedyne siedemdziesiąt cenzów – zawiesił teatralnie głos.
- Niech ci będzie – odpowiedziała
słodkim głosem i podała mu wyznaczoną sumę. Chłopak poszerzył swój uśmiech,
zapakował książkę i pochylając się lekko wręczył jej książkę.
Riza nie wierzyła własnym oczom. Z
jednej strony było jej wstyd za te wszystkie kobiety, a z drugiej Royowi udało
się coś, czego ona sama nie potrafiła. W jedno popołudnie sprzedał prawie
wszystkie rzeczy, co jej samej zajmowało trzy dni.
Pokręciła głową z niedowierzaniem
i rozglądnęła się po okolicy nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Nie mogła teraz
przeszkodzi Mustangowi, skoro nagle odkrył żyłkę do interesów.
- W gruncie rzeczy – uśmiechnęła się
nieznacznie, patrząc jak chłopak pokazuje niewiele od niego starszej
dziewczynie, niejakiej Yumi, książkę o ogrodnictwie. – Byłby z niego całkiem
dobry handlowiec, gdyby nie udało mu się z alchemią – mruknęła, gdy dziewczyna
przed nią żywo kiwała głową potwierdzając, iż kocha ogrodnictwo. Riza
przypuszczała, że Yumi, córka burmistrza, nigdy nawet nie trzymała w dłoni
grabi, a kwiaty oglądała tylko w wazonach, lub z bezpiecznej odległości w
ogrodzie.
* * *
- Jak leci, nadziejo handlu
Amestris? – Roy drgął przestraszony i odwrócił się. Zobaczył przed sobą Rizę, a
kogóż by innego, z papierową torbą pod pachą, z której wystawały świeże
bochenki chleba.
- Bardzo śmieszne, boki zrywać –
powiedział, a ona zaśmiała się serdecznie. – Czy nie powinnaś być mi teraz
wdzięczna za okazaną pomoc? – zapytał. Dziewczyna sięgnęła do torby, a
następnie rzuciła mu jabłko.
- Jestem – stwierdziła. – Gdyby nie
ty, nigdy nie sprzedałabym tego wszystkiego w jeden dzień. Zastanów się
poważnie nad karierą subiekta, bo jak na razie marny z ciebie alchemik.
- Byłoby mi łatwiej przyswajać
naukę, gdybym miał normalnego Mistrza i nikt nie zbywałby moich pytań –
wyrzucił zanim zastanowił się, co tak naprawdę chciał powiedzieć.
- Znów wracasz do tego
przeklętego Kamienia? Dlaczego ci tak na nim zależy?! – krzyknęła, poprawiając
w tym samym czasie torbę z zakupami. Jej dobry nastrój diabli wzięli.
- Jestem po prostu ciekawy. To
podobno dobra cecha dla przyszłego alchemika, prawda? – zapytał, wymachując
przy tym ręką, w której trzymał jabłko. Przez twarz Rizy przemknął dziwny cień,
którego chłopak nie do końca wiedział jak zinterpretować.
- Ciekawość to pierwszy stopień do
piekła – stwierdziła sucho. Mustang zmarszczył brwi, próbował połapać się ze
zmianami nastrojów jego towarzyszki.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
Jednak dziewczynie nie dane było
wytłumaczyć chłopakowi przed sobą, tego co chciała mu zainsynuować. Przy
ostatnich słowach Roya, z głośników przyczepionych do słupów rozsianych po
całym miasteczku wydobył się jednostajny, wysoki dźwięk. Oboje spojrzeli w
górę, w stronę najbliższego z nich, ze zdziwieniem na twarzach.
Po kilku sekundach dźwięk urwał
się, a po chwili ciszy, z wnętrza głośników odezwał się gruby, męski głos.
- Uwaga, uwaga. Za chwilę nadamy audycję
Głównego Wojskowego Komendanta, Głównego Generała, Führera Kinga Bradleya – głos zamilkł, a zamiast niego w tle zaczął
lecieć hymn Amestris. Roy wyprostował się automatycznie. Dziewczyna spojrzała
na niego. Coraz mniej podobała jej się cała ta sytuacja. Hymn został nagle przerwany,
przez głos przywódcy ich państwa.
- Dziś rano, o godzinie dwunastej
trzydzieści wojsko Amestris wypowiedziało wojnę domową przeciwko Ishvalczykom,
na wschodnich terenach kraju. – Riza spojrzała ze strachem na równie
przerażonego Roya. – Z dniem dzisiejszym wszelkie sprawy schodzą na plan
dalszy. Całe nasze życie przestawiamy na specjalne tory. Wszelkie kontakty z ludem
Ishvalu będą surowo karane. Okazywana im pomoc będzie obwarowana odpowiednimi
sankcjami. Zarządzam godzinę policyjną obowiązującą od godziny dwudziestej do
piątej rano. Teraz każdy z nas jest żołnierzem, który ma za zadanie myśleć o
dobru państwa. Od dziś, od tej chwili żaden Ishvalczyk nie jest już obywatelem
Amestris. – głos Głównego Generała umilkł.
Zielone jabłko, które do tej pory Roy trzymał kurczowo w swojej dłoni upadło na ziemię i potoczyło się w dół ulicy.
Zielone jabłko, które do tej pory Roy trzymał kurczowo w swojej dłoni upadło na ziemię i potoczyło się w dół ulicy.
Zaczął się początek końca.
Nieee, tylko nie wojna, nie rzeź w Ishvalu! :( (Wiem, że musi być, ale jednak...)
OdpowiedzUsuńPodoba mi się wizerunek Roya wydobywającego Rizę z opresji. :P
Nie mam za bardzo nic do dodania, oprócz tego, że bardzo ładnie i poprawnie piszesz oraz wstawiasz zdania, na które ja nigdy bym nie wpadła, typu: "Nie lubił, gdy była taka. Problem polegał na tym, że Hawkeye właśnie taka była", co jest niewątpliwie wielkim plusem.
Nawiasem mówiąc, dzieciństwo Roya i Rizy jest tematem wielce niewiadomym, jako że są postaciami drugoplanowymi. Jestem bardzo ciekawa, jak zamierzasz to wszystko przedstawić i zamierzam obserwować na bieżąco XD
A jeśli chodzi o błędy... Po pierwsze, składam dzięki za wytykanie moich na blogu, ty i Wilczy wyłapiecie wszystko. ;D
Zaś u ciebie chyba też się zdarzyły, jak u każdego niedoskonałego człowieka. Homunculusy byłyby ideałami, gdyby nie ich wrodzone wady, nie uważasz? :)
"Samą alchemią się nie na jemy" ---> najemy ;)
"Wszelkie kontakty z ludem Ishvaly będą surowo karane" ---> tutaj nie jestem pewna, czy błąd jest, albo to mnie się co uroiło, ale czy nie powinno być "Ishvalu"? (Daj mnie po łbie, jeżeli przedobrzyłam z korektą! ;P)
Do następnego,
~Kyasarin
Dziękuję za wyłapanie błędów :)
UsuńTeż się zastanawiałam jak to odmienić, ale teraz poprawiłam na twoją wersję. Jeszcze myślałam nad ludem boga Ishvaly (chyba wtedy byłoby w miarę poprawnie).
Dziękuję za twoje miłe słowa.
Roy ma żyłkę do interesów! Może faktycznie powinien zostać subiektem...?
OdpowiedzUsuńI tylko nie wojna! Wojna to najgorsze, co może spotkać jakikolwiek kraj, a tutaj wydaje się dotykać też wszystkich obywateli bez wyjątku. Poza tym skoro i Roy, i Riza są tak przerażeni, to szykuje się coś naprawdę okropnego.
Och, zastanawiam sie dlaczego mam takie braki u Cb! :( Gupia ja. Ślepa! ;)
OdpowiedzUsuń"Nie lubił, gdy była taka. Problem polegał na tym, że Hawkeye właśnie taka była"
buahahahah ^^
I Roy jako handlowiec, aha, nie mogłam jak sprzedawał babeczkom te rzeczy :D:D Zajebista scena ^^
No i wojna, brrr. Ładnie zmieniasz klimat.