Młody Berthold Hawkeye uklęknął
na podłodze i jeszcze raz upewnił się, że wszystko przygotował. Dziwne. Myślał,
że będzie jednak coś czuł, choćby strach, czy rozgorączkowanie, ale nie… była w
nim tylko determinacja. Nic więcej.
Zaśmiał się pod nosem. Nawet to
nie mogło w nim wzbudzić emocji. Cóż za ironia losu.
Wyciągnął z kieszeni na sercu
małą fiolkę z gęstym, szkarłatnym płynem. Uśmiechnął się do niej i pogłaskał
palcem zimne szkło.
- Mój skarb – szepnął, wstał i
wylał zawartość fiolki na górę misy, na której znajdowały się idealnie zważone
pierwiastki chemiczne, znajdujące się w ciele dorosłej kobiety. Powoli odwrócił
się, a następnie wyciągnął rękę przed siebie.
- Teraz twoja kolej – rzucił, a z
cienia wyłoniła się drobna postać jego pięcioletniej córki. Wciąż była ubrana w
żółtą, odświętną sukienkę, w której przyjechała dziś od swojego dziadka.
Przeklęty porucznik uważał, że nie potrafił sam zająć się córką. I kto to mówi.
Facet z Centrali, który wydziedziczył Elisabeth po tym, jak za niego wyszła, za
ofiarę losu, za niespełnionego Płomiennego Alchemika.
- Boję się, tato – szepnęła Riza,
ocierając z twarzy lecące łzy. – Mama nie byłaby zadowolona widząc jak
nabałaganiłeś w salonie… - stwierdziła z dziecinną naiwnością, ale posłusznie
wzięła ojca za rękę.
- Już niedługo kochanie, już
niedługo – powiedział Berthold z obłąkańczym uśmiechem na ustach. Sam nie
wiedział, do której z nich to mówi. – Stań z drugiej strony i uważaj, byś nie
nastąpiła na żadną z linii. – Dziewczynka pokiwała głową i z pokorą wypełniła
zadanie. – A teraz podaj mi rękę, o tak, dokładnie nad tą miską. Może trochę
zaboleć, ale pamiętaj, że to wszystko dla naszego dobra – wyszeptał, a
następnie wyciągnął z kieszeni spodni ostry nóż kuchenny. Przeciągnął nim po
skórze przedramienia Rizy, a ona krzyknęła z bólu.
- Boli! – Próbowała wyrwać mu się
z uścisku, ale na próżno.
- Jeszcze chwila – powiedział
rozgorączkowanym tonem, jakby w ogóle jej nie słyszał. Przytrzymał powstałą
ranę w taki sposób, by szybciej sączyła się z niej krew, która spadała wprost
do misy.
Nagle to poczuł. To dziwne tąpnięcie,
zauważalne tylko dla alchemików. Ostatnim wysiłkiem zdrowego rozsądku odepchnął
gwałtownie swoją córkę poza granicę kręgu transmutacyjnego i nakazał jej się
schować.
Misa została wchłonięta przez
jaskrawobiałe światło, które zaczęło się wydobywać wprost z drewnianej podłogi
salonu. Ziemia zadrżała pod nim, a po chwili, w samym środku kręgu, pojawiło
się duże, czarne oko, z którego zaczęły wyrastać równie ciemne macki. Poczuł
jak powoli zaciskają się na jego ciele, jak tną skórę i zagłębiają się w nim. I
choć czuł ból, to był on ukojeniem od okresu, w którym ostatnio trwał. Nawet
nie zauważył, kiedy zaczął się śmiać i tarzać po ziemi. Jego oczy zasnuły się
czernią, a przez ciało przeszły dreszcze.
Riza, schowana za fotelem miała
mocno zaciśnięte oczy i dłonie. Wiedziała, że to, co teraz wciągało jej ojca do
oka pośrodku kręgu, zbliżało się też do niej. Zaczęła kolebać się na klęczkach
i nucić kołysankę, by zagłuszyć obłąkańczy śmiech jej ojca. I właśnie wtedy
poczuła pierwszą mackę, która uchwyciła się jej ręki. Z jej oczu wylewały się
łzy, nawet nie zdawała sobie sprawy jak głośno krzyczy.
Następnie wchłonęła ich jasność.
* * *
Nagle poczuł, że coś się
zmieniło. Nie leżał już na twardym drewnie, ale na czymś miękkim, wręcz
ulotnym. Otworzył oczy, ale zobaczył tylko białą przestrzeń. Z trudem podniósł
się na równe nogi i poczuł jak kręci mu się w głowie. Tu także była tylko biel.
Cholerna, czysta biel. Odwrócił się. A jednak nie znajdował się na totalnym pustkowiu.
Stały przed nim wysokie na kilka metrów, stalowe drzwi. Ze zdziwieniem zauważył
na nim swoje imię, a gdy podszedł do nich bliżej, by się im przyjrzeć,
dostrzegł, że znajdowało się tam jego drzewo rodowe.
Dotknął ostrożnie drzwi, a gdy
nic się nie stało, zaczął na nie coraz silniej napierać, aż na jego czole pojawiły
się pierwsze krople potu.
Niespodziewanie, ktoś zaśmiał się
za jego plecami. Wzdrygnął się na ten dźwięk. Nie wiedział, dlaczego ale miał
wrażenie, że nie był to ludzki śmiech. Oblizał wargi ze zdenerwowania i powoli
się odwrócił.
Na białym tle pustkowia siedział
biały byt. Po prostu byt. I choć miał posturę człowieka, to był pewien, że to,
co jest przed nim nie było nim. Jego ciało oddzielało się od reszty scenerii,
poprzez ledwie widoczny, czarny kontur. Nie posiadał oczu, nosa. Jedynie zarys
całej sylwetki i cienką kreskę zamiast ust.
- Człowiek – powiedział byt drwiącym
tonem i pokazał zęby, w geście, który zapewne miał oznaczać uśmiech. Berthold
skrzywił się na dźwięk jego głosu. Rozbrzmiewał w każdym zakamarku jego ciała,
całej tej dziwnej przestrzeni, w której się znalazł.
- Również chciałbym cię jakoś
nazwać…
- Możesz mówić do mnie jak chcesz
– wyszeptał w odpowiedzi byt i zaśmiał się donośnie. Dopiero wtedy młody
Hawkeye zrozumiał, dlaczego nie podobał mu się ten głos. Było ich więcej,
wysokich i niskich, młodych i starych, pięknych i zachrypniętych… wszystkie
zostały wymieszane, złożone w jedną całość. – Niektórzy nazywają mnie Bogiem,
inni Nicością, Panem, Wszechświatem, a alchemicy nazywają mnie Prawdą. Wszystkie
te określenia mnie opisują i równocześnie tego nie robią.
- Więc dobrze wiesz po co tutaj
jestem! – wykrzyknął mężczyzna, równocześnie zafascynowany i przerażony słowami
tego, co miał przed sobą.
- Nie mówiłem, że nie.
- Czyli udało mi się? Udało mi
się przeprowadzić ludzką transmutację? Czy ona wróci? – Berthold uśmiechnął się
mimowolnie do swoich myśli. W tej chwili nie bardzo interesował się tym, co się
wokół niego działo. Liczyła się Elisabeth.
Byt uśmiechnął się kpiąco, wstał,
a następnie podszedł do alchemika. I choć Prawda nie posiadała oczu, to Hawkeye
był pewny, że patrzy mu prosto w oczy.
- Alchemicy, to najbardziej
naiwny typ człowieka – wyznał byt i przekrzywił głowę, jakby poważnie się nad
czymś zastanawiał. – Najbardziej egoistyczny, choć równocześnie podający się za
najbardziej altruistyczny, przepełniony goryczą, żalem, bólem i zemstą, choć
lubią o sobie myśleć, jako o tych, którzy niosą ze sobą światło – przerwał,
widząc że Berthold próbuje mu przeszkodzić. – Weźmy na przykład ciebie. Ani
przez chwilę, nie pomyślałeś o swojej córce, o karze, jaka ją czeka za ludzką
transmutacje, ani przez chwilę nie pomyślałeś o tym fałszywym kamieniu
filozoficznym, który i tak pochłonął mnóstwo ludzkich istnień… myślałeś tylko o
sobie. – Zrobił przerwę i nagle, wsunął swoją rękę w ciało alchemika. Mężczyzna
zawył z bólu, ale nie osunął się na ziemię, podtrzymywany przez byt. –
Niestety, ale za przekroczenie tabu, za transmutacje żywej duszy, za podawanie
się za Boga, czeka kara. – Prawda przekręciła rękę i wyciągnęła z ciała swojej
ofiary mięsień wielkości połowy męskiej pięści. Hawkeye, już niepowstrzymywany,
upadł na podłogę. Kaszlał krwią, w głowie mu huczało i czuł jak wszystko w nim
zamiera. – To smutne, że ten, który stracił
połowę swojego serca po śmierci swej żony, musiał stracić tą połowę, która
jeszcze wierzyła w ludzkość.
- Umieram – wykrztusił z siebie
mężczyzna, a byt zaśmiał się w odpowiedzi.
- O nie, to byłoby za proste.
Uratowało cię kilkanaście tysięcy istnień z Kamienia Filozoficznego –
powiedziała Prawda, usiadła naprzeciwko Bertholda i ze spokojem przyglądała się
jego męczarniom. Po chwili włożyła połowę jego serca, w miejsce, w którym
powinna mieć swoje własne.
- Riza – wycharczał alchemik, a
następnie spróbował się podnieść. Wsparł się drżącymi dłońmi, ale na powrót
upadł.
- Dziewczynka, by ratować ojca,
straciła to, co on sam w niej najbardziej kochał. Swoją alchemię.
- Jesteś potworem.
- To również prawda i kłamstwo –
stwierdził byt i powoli wstał z ziemi. – Twój czas minął, Bertholdzie. Żegnaj –
skłonił się lekko, a Hawkeye poczuł znajome już uczucie. Poczuł jak zabierają
go ze sobą czarne macki, jak powoli zamykają się wokół niego i zabierają ze
sobą w stronę drzwi, które nagle zostały otwarte.
No tak. Przepraszam, że tak długo musieliście czekać, jest mi naprawdę wstyd. Zwłaszcza, że ten rozdział został napisany już dawno, dawno temu, tylko, że... trzeba było pozmieniać kilka rzeczy, bądź dodać. Poza tym powstała jeszcze zupełnie inna wersja tego rozdziału i jeżeli kiedykolwiek się zmotywuje, to opublikuję go zapewne tutaj.
Mam nadzieję, że Was nie zawiodłam, a jak tak, to czekam na wybatożenie rzepą. Należy mi się.
Oj Ti i ta rzepa Twoja! :D Za NIEOBECNOŚĆ za długą, jak na wilczy gust, to i owszem... *bierze rzepe i ściga Nadwrazliwą*, ale broń Cię Bożeno, nie za rozdział... Ach, rozdział jest... Brakuje mi słów. Serio, serio. Jak tu się będzie to miało do tego, że powiem, że niesamowity, niesamokurwawity! Nawet z inwektywą te słowo nie oddaje nawet w procentach dziesięciu moich emocji po przeczytaniu, w trakcie czytania...
OdpowiedzUsuńPo prostu to jak opisałaś Prawdę... Ale nie. Najpierw Berthold i jego obłakanie po stracie żony, jego szaleństwo, jego egoizm. Okrutnie, a jednak... A jednak nie można całkiem go nie usprawiedliwić. I biedna mała Riza w tym wszystkim. I genialne dedukcja, no przecież! Nigdy nie wpadłam na to, dlaczego córka alchemika nie korzysta z alchemii. Boże, jeśli byla gdzieś o tym wzmianka w alchemiku a ja ją tak brytalnie przeoczylam, wybacz mi!, ale ja tu wyczuwam geniusz Nadwrażliwej.
No i Brama! Opis, ascetyczne miejsce przecież tak bardzo i nic tylko ascetycznie go opisać wypada i oddałaś klimat po prostu i-de-al-nie. I sama Prawda... Och, wszystko się zgadza, a ciary mialam, ajk o smiechu czytałam, co nieludzki sie zdawal, jak Prawda wyszczerzyła zęby w tym swoim beznamiętnym uśmiechu.... Te wieloznaczności. To.. To że zależy pod jakim kontem na nią spojrzeć może być biała lub czarna, zła lub dobra itd... Pięknie. Kanon 100%, atmosfera niepkokoju 100%, oj ja zawsze sie malam jak te macki bytu sie pojawialy, nigdy nie mozna bylo niczego przewidziec... Utrzymałaś mnie w tych odczuciach. No a puenta z Rizą i jej alchemią... Tak dosadna, ze czlowiek sie zastanawia wlasnie, czy to Arakawa, czy Nadwrażliwa! <3
zostałam zmieciona!
Dziekuję!
Btw! twoje komenatrze taaaaaaak bradzo ogrzaly moje serce :* Ze tez Ci się chciało nadrabiać Drogę, ach, kochana! :* Sam fakt, że mnie czytasz, jest dla mnie wieeeeeelkim komplement <3 a jesli jeszcze mam szansę zarazic Cie Grimmem, no to ba, korzystam! :D Ale ciiii, racja, żeby Mustang się nie obraził... Nie chcaiłabym skonczyc w plomieniach... ;)
UsuńPs. Polecam niebieski na lato, a jak! Ja sobie na koncert machnelam na blue, ale troche za ciemne wlosy mialam, zeby efekt byl wiecej niz granatowy :P tylko jasne pasma powiedzmy ze sa niebieskie ;)) Ale no, nie moglam sie powstrzymac ;)
blogspot wkurza, ano :D
OdpowiedzUsuńmowisz kirai z nyan catem? :D cos w tym jest ;D Odpowiedzialam na jeden (najnowszy) twoj komentarz ale jeszzce tu Ci postanowilam posmamic, ze mi taaaaaaak serducho rosnie jak widze komenty od Nadwrazliwej ^^ Hueh. Nje wjem o czym mam nastepny rozdzial ale mam nadzieje ze wlazlo tam duzio grimma bo bedzie dla Ciebie! :*
coś jescze chcialam czyms jeszcze ci tylek potruc i bij mnie, zapomnialam. :(
kiedy jakas miniaturke poczytam???
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńMordo! Mordeczko moja nadwrażliwa! :*
OdpowiedzUsuńNominowałam Cię do The Versatile Bolgger Award. :D
Pierwszy raz chyba sie bawie w takie rzeczy ^^
wiecej an Drodze w FAKTACH :D
:*
Genialne. Kurna, no, po prostu... Rozdział naprawdę genialny. Miałam małe zaległości, ale już jestem, ponadrabiałam. Prawda fenomenalna (jej słowa o samolubstwie alchemików, o ich naiwności...), sama Brama też... Wszystko oddane tak, jak powinno być oddane. Jak w oryginalnym alchemiku. Wow.
OdpowiedzUsuńOh, dziękuję! Nawet nie wiesz jak mi miło ;)
UsuńKiedy coś będzie? :c
UsuńTęsknie :c
O rany, jak mi głupio, że jestem tutaj dopiero teraz! Przeczytałam już daaaaawno temu, ale oczywiście zapomniałam skomentować. Maja-gapa ._.
OdpowiedzUsuńAle tak czy inaczej, niezmiernie cieszy mnie Twój powrót! Zanim opublikowałaś ten rozdział czytałam To tylko słowa na utkanych-wspomnieniach w kółko i w kółko, aż w końcu nauczyłam się chyba każdego słowa na pamięć.
Jeszcze chyba nie bardzo wszystko ogarniam, ale pracuję nad tym, pracuję :) Uwielbiam emocje biednej, małej Rizy, szaleństwo Bertholda, całą masę głosów bytu i wszystko, co wpakowałaś do tego rozdziału. Warto było na niego czekać. A skoro poruszyłam temat bytu, to - nie wiem - można czuć do niego jakąś sympatię, czy coś? Bo, hmm, chyba go polubiłam :> Niby drwiący i trochę cyniczny, ale jednak... sprawiedliwy? Tak, sprawiedliwy to chyba dobre słowo.
Straciłam zdolność do tworzenia składnych, logicznych komentarzy. Już oficjalnie. Teraz to widzę.
Gdzie jestes? ;(
OdpowiedzUsuńTak się składa, że znalazłem Płomień w blogach obserwowanych przez personę powyżej (;>), wszedłem, przeczytałem, byłem dłuższą chwilkę pod wrażeniem, potem zaobserwowałem, teraz wracam, coby coś napisać, może to Cię tutaj ściągnie i pozwolisz mi być pod wrażeniem dłużej. Za dużo osób tak świetnie piszących znika z internetów. Ot co.
OdpowiedzUsuń